Z 7km wyszło 12. Jest most, a raczej jego resztki. Dziury są takie, że gdyby nie opona szerokości prawie 30cm to przejazd byłby nie możliwy. Zaczyna się niezły maraton górski. Błądzimy w poszukiwaniu drogi, kilkakrotnie jedziemy tą samą drogą odsyłani przez miejscowych, w drugą stronę. Zanim znajdziemy zjazd, to mija 2 godziny. Przy zawracaniu na wąskiej drodze wjeżdżam na łąkę. Okazuje się, że jest jak gąbka. Wpadam w błoto, a samochód się ślizga. Jest stromo. Blokuję różnicowy i daję pełen gaz. W lusterku widzę lecącą trawę i glinę, a samochód ani drgnie. Pomagają podłożone kamienie i jakoś załapuję do tyłu.
Poszukiwana droga okazała się kamienną ścieżką po której płynie rzeka! Po drodze mijamy pasterzy o osadę jakichś koczowników. Naszym pojawieniem są zdziwienie bardziej niż my. tu chyba już nikt nie jeździ. Droga jest tak wyboista, ze nie da się jechać szybciej niż 3-5km/h. Docieramy na jakiś szczyt. Jest szeroka łąka i las. Kierujemy się na południe, ale droga po chwili jest tak zarośnięta, że musiałbym wyrąbywać drzewa. Cofam na wstecznym jakieś 300m i ryzykując kolejnym zakopaniem zawracam na jakiejś mokrej łące. Słońce zachodzi, a my nie wiemy gdzie jesteśmy. Wybieramy inną drogę, która prowadzi w dół.
W ostatnich promieniach słońca dostrzegamy miejscowość Lure. Po godzinie jesteśmy na dole. Okazało się, że po drodze mieliśmy pasmo górskie, którego nie było widać na mapie. Mam dosyć i już nie chcę jechać do Parku Lurë, które jest na kolejnej górze. Decydujemy się jechać przez całą noc w kierunku wybrzeża.